Sunday, 26 July 2009
Thursday, 23 July 2009
Koh Tao
Jestesmy w Tajlandii. Dolecielismy do Phuket i stamtad niczym paczka DHL zostalismy dostarczeni do Koh Tao, czyli na Wyspe Zolwia. Zostalismy dostarczeni jak paczka, bo tak wlasnie sie czulismy z nalepka na piersi z portem docelowym. Tajowie opanowali networking do perfekcji, oto przyklad:
Z Phuket pojechalismy furgonetka do Surat Thani, miasta z ktorego odplywa prom na Koh Tao.
Wysiedlismy w punkcie przeladunkowym, czyli barze na obrzezach miasta, w ktorym pelno bylo bardziej lub mniej zdezorientowanych turystow zmierzajacych w rozne czesci Tajlandii.
Posiedzielismy tam ze dwie godziny czekajac na wiadomosc czy prom odplynie (jest pora deszczowa i morze wzburzone).
Bez slowa zostalismy zabrani tuk tukiem do biura linii promowych, w ktorym powiedziano nam, ze prom nie odplywa. Poranny moze odplynie.
Kolejny tuk tuk zabral nas do hotelu.
Rano w hotelu pojawil sie inny pracownik promu, zeby sie upewnic, ile osob plynie na ktora wyspe.
Po godzinie oczekiwania tuk tuk zabral nas do kolejnego baru na skraju miasta.
Po kolejnej godzinie wsiedlismy do autobusu, ktory zawiozl nas na przystan.
Poplynelismy promem na najbardziej imprezowa wyspe Tajlandii.
Zlapalismy prom na Koh Tao.
I juz jestesmy!
Co za okropne zycie tutaj prowadzimy! Rano zastanawiamy sie czy bedzie padac godzine czy krocej (jest pora deszczowa), jemy sniadanie, popijamy swiezym sokiem z mango, spacerujemy po wyspie albo mamy zajecia z nurkowania, jemy lunch (darmowy), nurkujemy, ucinamy sobie drzemke w hamaku, jemy kolacje i popijamy piwko rozlozeni na tajskich szezlongach. Co za nuda! Gdzie nie spojrzysz to albo zielen palm, albo lazur morza. Piwo zawsze zimne, jedzenie zawsze dobre a fauna podwodna zawsze egzotyczna.
P.S. Serwis plotkarski naszego bloga donosi, ze Michal Figurski z zona tez odpoczywa na Koh Tao.
Thursday, 16 July 2009
Borneo
Drodzy czytelnicy. Wydarzenia nabraly ostatnio duzego tempa, wiec nie bardzo nadazamy z ich przyswojeniem, nie mowiac juz o opisywaniu. I stad ta przerwa. Zacznijmy wiec od poczatku, a moze od konca. Jestesmy juz w Tajlandii, w Phuket dokladnie mowiac i czekamy na prom na wyspe Ko Tao. Czekamy i narzekamy, ze bola nas wszystkie miesnie, zwlaszcza w nogach, a to skutkiem wedrowek po malezyjskim Borneo.
Opusciwszy Singapur i doleciawszy do Kota Kinabalu, ktore jest stolica stanu Sabah w malezyjskiej czesci Borneo, spotkalismy sie z Teresa i Carlosem, naszymi hiszpanskimi przyjaciolmi. Lzom i objeciom nie bylo konca, powaznie uszczuplilismy zapasy alkoholowe baru tuz obok hostelu i opracowalisy trase dalszej wedrowki po Borneo.
Pierwszym punktem programu miala byc wspinaczka na Mt. Kinabalu, najwyzszy szczyt pomiedzy Himalajami i Papua Nowa Gwinea, ale ze gora jest oblegana przez hordy spragnionych widoku wschodu slonca z jej szczytu turystow, nic nie wyszlo z tego planu. Pozostal nam kilkukilometrowy trekking u jej podnoza, co i tak bylo dosc meczace. Gwoli scislosci trzeba dodac, ze ze szczytu Mt. Kinabalu mozna zobaczyc wiele, ale rzadko, bo najczesciej przeszkadzaja w tym chmury. Pobujalismy sie tez po okolicznych wysepkach snurkujac i opalajac brzuchy wypelnione ryzem, warzywami i sokami ze swiezych owocow (mango, arbuz, melon, awokado, etc).
Jako, ze na Borneo dzika przyroda walczy o przetrwanie z plantacjami, wyrebem, polowaniami i innymi przeciwnosciami natury generalnie ludzkiej, postanowilismy sprawdzic, co jeszcze z tej przyrody zostalo, biorac udzial w "safari" po rzece Kinabatangan. W ciagu trzech dni i dwu nocy przeplynelismy kawal rzeki i przeszlismy kawaleczek dzungli w poszukiwaniu dzikiego zwierza. Jak widac na zdjeciach, glownie spotykalismy malpy: wredne makaki i zabawne pronobis z wielkimi nochalami. Podobno widzielismy tez orangutana, ale spal na galezi i moglby byc jakimkolwiek innym zwierzeciem wygladajacym jak czarna plama wsrod lisci. Cala impreza byla zbyt komercyjna jak na nasze gusta, ale wszechwladza agencji turystycznych jest w Malezji ogromna i ciezko cos zalatwic nie ulegajac im. Poza tym Teresa i Carlos maja tylko 4 tygodnie na zobaczenie Malezji i Tajlandi wiec trzeba sie spieszyc. Ostatnim punktem programu byla wizyta w Sempornie, obrzydliwym, nudnym i brudnym miasteczku, ktore ma tylko te zalete, ze jest punktem wypadowym na pobliskie wyspy, ktore sa rajem dla nurkujacych, snurkujacych, opalajacych sie i lowiacych egzotyczne ryby. Carlos, ktory jako jedyny z nas ma licencje nurka, zanurzyl sie w glebiny niedaleko wyspy Mabul, a my plywalismy wokol sledzac nasza prywatna (jak sie przez przypadek okazalo) lodz i rozmitosci podwodnej flory i fauny. I tak przez dwa dni. W obawie przed tym, ze wyrosna nam pletwy, drugi dzien przesiedzielismy na plazy zalozywszy swietlice dla dzieci z wyspy. Lepiac z nimi rzezby z piasku i uczac sie malajaskiego (chyba) na podstawie rysunkow. Fajna zabawa, ale kontrast pomiedzy bieda mieszkancow tych wysp, a bogactwem ludzi je odwiedzajacych jest porazajacy. Wiekszosc z nurkow nawet nie schodzi na brzeg. Nie wiemy czy sa tak zajeci kursem nurkowania, czy moze nie chca widziec brudu w raju.
Jak juz zostalo napisane, jestesmy teraz w Tajlandii i czekamy na prom na wyspe Ko Tao, gdzie nareszcie zrobimy sobie kurs nurkowania. Zauwazylismy, ze ostatnio "pletwa w wodzie" wzielo gore nad innymi czlonkami.
Monday, 6 July 2009
Sunday, 5 July 2009
Singapura
Singapur wydaje sie jakims wielkim oszustwem. Legendy krazace o tym polis sa prawdziwe mniej niz w polowie: ludzie przechodza przez ulice w kazdym miejscu i na czerwonym swietle, zuja gume (ktora mozna kupic tylko w aptece) i smieca, ale jedzenie naprawde jest wysmienite, zakupy okazyjne, ulice czyste, wiezowce wszechobecne a metro bardzo sprawne (i tanie). Wszyscy uprzedzaja, zeby nie odbierac Singapuru powierzchownie i sprobowac dotrzec do, ukrytych pod sterylnoscia, pekniec w szklano-betonowej strukturze. Nam sie ta sztuka nie udala. Byc moze trzy dni nie wystarcza na przebicie sie przez powierzchownosc.
Singapur przypomina dekoracje filmu SF, czasem pelna ludzi, czasem opuszczona, w ktorej zostala urzeczywistniona wizja molochu, supermiasta bez tozsamosci, w ktorym wymieszanie nacji tworzy blada mozaike. Nieodlegla przeszlosc, w ktorej legenda Singapuru jako portu w calej wyuzdanej okazalosci sklaniala pisarzy i podroznikow do spedzenia w miescie od kilku tygodni, do calego zycia, mocno sie sprala. Zachlanny na kazdy metr kwadratowy nabrzeza moloch zastapil knajpy spod ciemnej gwiazdy i drewniane chatki rybackie, blokowiskami, nowoczesnym gigantycznym portem i najlepszymi restauracjami laczacymi smaki calej Azji.
Najlepsza metafora Singapuru jest Changi, nalepsze na swiecie lotnisko. Przyjemna, pastelowa, wygodna i ergonomiczna przestrzen, ktora pozostawia pasazera wypoczetym i nieskazonym najmniejsza oznaka szoku kulturowego.
Singapur parece una estafa. Las leyendas sobre este polis son verdaderas en menos que la mitad: la gente cruza las calles donde sea y con el semafor en rojo, mastican los chicles (cuales se puede comprar solo en las farmacias) y tiran la basura en las calles, pero sì, la comida es esquisita, las compras unas gangas, las calles limpias, rascacielos grandes y el metro muy agradable.
Todo el mundo avisa que no se deberia tomar en la manera superficial y que hay que hacer un esfuerzo para llegar a al nivel mas profundo escondido en la estructura de vidrio y hormigon. Nosotros no llegamos a encontrar algo mas profundo, a lo mejor tres dias no son suficientes.
Singapur parece el escenario de una peli sobre el futuro. A veces es un escenario vacio, el desierto urbano, otras veces es un moloch, la superciudad sin entidad donde la mezcla de etnias crea una mosaica sin color. El no tan lejano pasado, quando esta polis era en puerto de dudosa reputacion, que atraia escritores y viajeros a pasar alli o unos dias o la vida entera, ya es solo pasado. La ciudad consume cada metro cuadrado de su superficie y los bares mas cutres y las casas de madera de los pescadores ya se convirtieron en bloques de pisos, un puerto enorme y en restaurantes donde se fusionan todos los sabores de Asia.
La mejor metafora de Singapur es Changi, el aeropuerto mejor del mundo. Un espacio agradable, comodo y ergonomico que deja al pasajero descansado pero sin ningun, pequeño ni siquiera, simptome del choque cultural.
Thursday, 2 July 2009
Wednesday, 1 July 2009
Miasto z widokiem / La ciudad con la vista
Opera w Sydney i majestetyczny Harbour Bridge sa na ustach wszystkich. Trudno je przeoczyc, a raz wlepionych oczu nie sposob oderwac. Sa niewyczerpana inspiracja dla mlodych adeptow architektury, swiatowej slawy projektaktow oraz pocztowkowo-breloczkowego przemyslu. Fajnie sfotografowac sie na ich tle o zachodzie slonca, jeszcze fajniej pokazac sie wsrod znajomych z mniej lub bardziej dyskretna replika opery wpieta w klape marynarki lub przytwierdzona finezyjnie do torebki lub plecaka. Zwykla kontemplacja juz nie wystarcza, dlatego idace z duchem czasu miasto proponuje cos wiecej. Ostatnim krzykiem mody staly sie grupowe lub indywidualne wspinaczki na Harbour Brigde, gdzie o brzasku lub zachodzie slonca mozna sie sfotografowac na tle imponujacej panoramy Sydney. Niezapomniana przygoda w samym sercu miejskiej dzungli i przyprawiajacy o zawrot glowy debet na koncie. Carpe diem na najdluzszym rusztowaniu swiata. Rownie popularna co Harbour Bridge opera pamieta czasy, kiedy byla utrapieniem i bolem glowy dla calkiem sporej grupy politykow, konstruktorow i projektantow. Niejeden budowniczy siarczyscie zaklal widzac plany czegos, co stalo sie pozniej ikona nowoczesnego ekspersjonizmu. Byl rok 1957, kiedy nikomu nieznany mlody dunski archtitekt Jørn Utzon przedstawil swoj projekt i pokonal 232 konkurentow. Otwarcie przewidziane poczatkowo na rok 1965 opoznilo sie o jakies 8 lat, a koncowy kosztorys wielokrotnie przerosl ten planowany. W koncu sam Utzon nie wytrzymal i w polowie prac porzucil i opere, i Australie, do ktorej nigdy juz nie powrocil, a swoje dzielo widzial jedynie jako newsa na pierwszych stronach gazet. Od uroczystego otwarcia w 1975 roku dzielo Utzona cieszy oko miescowych i przyjezdnych i sprzyja tworczej wymianie spostrzezen: jednym przypomina kopulujace zolwie, inni widza w niej wypelniona muszlami maszyne do pisania. Nie da sie ukryc, ze robi wrazenie czy widzi sie ja z brzegu, z promu, czy z drugiego brzegu zatoki.
Hay dos temas siempre actuales en Sídney: La Casa de la Ópera de y el
Situada al otro lado del puerto, la Opera recuerda a los tiempos cuando ha dado bien por el culo a un grupo de los politicos, architectos y contables que se tiraron el pelo al ver los planes de esta construcción expresionista con un diseño radicalmente innovador. Era el año 1957 cuando Jørn Utzon, un joven danes, entrego el proyecto conformado por una serie de grandes conchas prefabricadas, cada una tomada de la misma hemiesfera, que formaban las bóvedas de la estructura y gano el concurso. La construccion de su vision loca se excendio hasta el año 1975 cundo la opera fue entregada y abierta al publico. Desde entonces no para de soprender a los que vienen verla y duscutir sobre su diseño. A unos recurda a las tortugas copulando, otros ven en ella un maquina portatil para escribir llena de ostras.