Sunday, 27 September 2009

Herbatka z Panem Lee i co z niej wyniklo

Pana Lee spotkaliśmy w Parku Ludowym w Chengdu, gdzie uporczywie
staraliśmy się oproznic czarki niekonczacej się zielonej herbaty (w
chińskich herbaciarniach na czarkę naparu przypada dwulitrowy termos
wrzadku, stad na jej piciu, badz siorbaniu, mozna spedzic caly dzień).
Wlasciwie to nie my spotkalismy Pana Lee, to Pan Lee namierzył nas i
postanowił się przysiasc. Juz po kilku minutach rozmowy wiedzieliśmy,
ze polaczylo nas cos wiecej niz przypadek i ze to nie bedzie nasze
pierwsze i ostatnie spotkanie. Po pierwsze, plynna agielszczyzna Pana
Lee byla mila odmiana po kilku dniach blazenady, rysowania,
poslugiwania sie onomatopejami, pokazywnia palcem, liczenia na palcach, czy slinienia sie na widok potraw, ktore
po polgodzinnym zamawianiu okazywaly sie czyms zupelnie innym. Po
drugie, Pan Lee znal odpowiedzi na wszystkie nasze pytania, a nawet
wyprzedzal ich formulowanie, ba odpowiadał nawet na te, ktore nie
zaległy się jeszcze w naszych glowach. Po trzecie, Pan Lee ma kontakty
w artystycznych kręgach syczuańskiej stolicy, co oznacza, ze moze
trochę więcej niz my. Dlatego tez nie wahaliśmy się ani chwili, zeby
oddac się w jego ręce i spedzic wspolnie dzień w syczuańskiej operze,
podgladajac zarówno to, co na scenie ja i za nia. Byliśmy niesamowicie
podekscytowani mogąc siedzieć w garderobie i podgladac transformacje
aktorów w sceniczne postaci (nakladanie makijażu to najciekawsza czesc
metamorfozy!). Najpierw niesmialo probowalismy robic zdjęcia, ale
widząc przyjazne nastawienie aktorów szybko puscily nam hamulce i
poszliśmy na calosc. Pan Lee tylko zacierał ręce z uciechy i pilnował,
zebysmy si nie pogubili.

P.S. W trakcie spektaklu Pan Lee szeptał z rzędu za nami tłumaczenie akcji rozgrywającej się na scenie: opowieści o smutnej cesarskiej konkubinie, niewdzięcznym mezu, mnichu i jego matce, wyrodnym synu cesarza i niespelnionych kochankach.















Pandy jakie sa kazdy widzi... / Panda es como es



Sunday, 20 September 2009

Pierwsze kroki / Los primeros pasos

Jestesmy w Chinach. Powoli, powoli wnikamy w Panstwo Srodka. Pierwsze
zaskoczenie spotkalo nas juz na granicy, gdy w pelni profesjonalne
chinskie sluzby graniczne w czystej angielszczyznie pomogly nam
wypelnic papierki, przeszukaly plecaki i nie znajdujac, tego czego nie
powinni znalezc (nieprawomyslnego przewodnika, ktory udawal ksiazke o
Coco Chanel) zyczyly milego pobytu.
Jakby malo nam bylo tarasow ryzowych na polnocy Wietnamu, to zaraz po
wjezdzie do Chin, wdrapalismy sie do Yuanyang, gdzie ludzie z
plemienia Hani przez 1300 lat stworzyli mozaike pol na stokach gor
Ailao. Pomimo, ze tarasy najlepiej prezentuja sie w zimie, kiedy
zalane sa woda oczekujac na wiosenny siew, ich wielka powierzchnia i
geometryczne wzory nawet teraz rekompensuja trud dojazdu do tego
zapomnianego przez budowniczych drog regionu.
Chinczycy staraja sie uzyskac dla tego cudu inzynierii rolniczej
status Swiatowego Dziedzictwa UNESCO, na razie bez powodzenia. Kiedy
jednak dopna swego, miasteczko pewnie straci swoj powolny rytm, stroje
mniejszosci etnicznych beda noszone glownie dla turystow, a hotele
przeslonia widok na doliny.
Z Yuanyang przedostalismy sie do Kunming, niewielkiego, jak na warunki
Chinskie, miasta (ponad milion mieszkancow), gdzie zabawilismy kilka
godzin w oczekiwaniu na oslawiony nocny autobus. Ku naszemu zdumieniu,
autobus byl czysty, wygodny, nikt w nim nie palil (Chinczycy pala
wszedzie i bez przerw), pluli umiarkowanie, a seans filmu kung-fu
skonczyl sie o 22. W takich luksusowych warunkach dotelepalismy sie do
Lijiang, w ktorym zakochalismy sie od pierwszego momentu, gdy o wpol
do szostej rano szukalismy z latarka hostelu, kluczac po malowniczych
uliczkach pelnych pieknych drewnianych rezydencji, ktore wygladaja jak
dekoracje do filmu o podstepnych kurtyzanach.
Lijiang rozkwitlo 800 lat temu jako przystanek na trasie handlu
herbata i zawdziecza swoj unikalny charakter ludowi Naxi, ktory
stanowi wiekszosc etniczna w tym regionie.
Blakamy sie zatem po kretych uliczkach popijajac jogurt z mleka yaka i
napawajac oczy nie mogac sie zdecydowac czy to cepeliada czy raj.

Estamos en China. Poco a poco entramos en este pais. La primera
sorpresa nos espero en la frontera donde los soldados chinos nos
ayudaron rellenar los papeles y luago registraron nuestras mochilas,
todo en un ingles perfecto. No encontraron lo que no deberian (la
guia) asi que nos saludaron y desearon buen viaje.
Como no nos bastaon las terrazas de los campos de arroz en el norte de
Vietnam (donde por cierto encontramos dos parejas de Picon), subimos a
las montanas Ailao donde la minoria etnica Hani ha creado una mosaica
de los campos. Aunque las terrazas son mejores en invierno cuando
estan cubiertas de agua esperando la primavera, su gran superficie y
los matizes gemetricos recompensan la dificultad de llegar a este
sitio olvidado por los ingenieros de carrateras.
Desde alli fuimos a Kunming, la ciudad pequeña (para los Chinos porque
solo tiene millón de habitantes), donde esparamos al autobus nocturo
que nos llevo a Lijiang.
Nos enamoramos de Lijiang desde el primer momento cuando a las 5.30 de
la mañana nos perdimos en sus calles estrechas buscando con la
linterna a algun hostal.
Las calles de Lijiang parecen una decoracion de la pelicula sobre las
curtizanas envidiosas. Asi que aquí estamos tomando yogurt de la leche
de yak y pensando si la ciudad es hortera o maravillosa.





Ktoz to taki egzotyczny? / Quien ha sido tan exotico?

Tuesday, 15 September 2009

Tạm biệt Việt Nam

Zazwyczaj nie silimy się na podsumowania tego, czego doświadczyliśmy w
danym kraju, pozostawiając sobie tematy do rozmów, kiedy wrócimy. Tym
razem będzie inaczej, bo Wietnam zrobił na nas duże wrażenie.
Na początek rzeczy pozytywne: jedzenie - wyśmienite połączenia smaków
i składników. Zdecydowanie najlepsze, jakie jedliśmy w regionie. Nawet
najprostsze dania, poprzez dodanie odpowiednich składników (orzeszki,
sosy, zioła) zyskują zupełnie nowe smaki. Poza tym jedzenie w
Wietnamie może być bardzo egzotyczne, bo je się tutaj wszystko
(WSZYSTKO), a ze kraj urodzajny, to menu i urozmaicone: żaby, ślimaki, świerszcze,
węże, jaszczurki, pająki, larwy, psy, ptaki, konie, etc.
Miłym zaskoczeniem było tez nurkowanie. W Tajlandii mówiono nam, ze w
Wietnamie nic nie można zobaczyć, rafa jest obumarła, a ryby zjedzone.
Nie do końca to nieprawda, ale mieliśmy również okazje poobserwować
stworzenia, których wcześniej nie widzieliśmy. A ze już samo
nurkowanie cieszy nas bardzo, to jakakolwiek wartość dodana, pogłębia
tylko nasza radość.
Generalnie jednak jesteśmy rozczarowani Wietnamem, spodziewaliśmy się
czegoś nowego, miłych ludzi, kraju otwartego na turystów. Niestety
prawie żadne z naszych oczekiwań nie zostało spełnione. Zupełnie
nowym miejscem było jedynie Halong Bay i tarasy ryżowe Sapy, kraj jest
otwarty dla turysty z zasobnym portfelem i chętnym do podążania
utartym szlakiem, a ludzie to temat na dłuższe dywagacje. Spędziliśmy
w Wietnamie zaledwie trzy tygodnie, wiec może nie mamy prawa do ocen i
do tej pory wystrzegaliśmy się oceniania zachowań ludzi, próbując je
zrozumieć. Liczne rozmowy z podróżującymi przez Wietnam, uświadomiły
nam największy z problemów z nastawieniem mieszkańców do turystów.
Chciwość. Wiemy, ze turysta postrzegany jest powszechnie jako banknot
z nogami, ale nigdzie wcześniej nie byliśmy zredukowani do takiej
tylko roli. W innych krajach ludzie zazwyczaj byli ciekawi skąd jesteśmy, zadawali
sobie trud umiejscowienia Polski na mapie i nawet gdy znali 5 slow po
angielsku, próbowali kontaktu. Tutaj jedynymi momentami jakiegokolwiek
kontaktu Wietnamczyków z nami była chęć sprzedania nam czegoś. Na tym
rozmowy się kończyły, a jakiegokolwiek próby komunikacji rozbijały się
o udawana nieznajomość angielskiego. Chwile wcześniej zachwalali
towary w doskonałym angielskim. Podróżowanie to nie tylko odwiedzanie
miejsc, to także kontakt z mieszkańcami. Gdy go brakuje, podróż traci
sens.
Jeśli chodzi o wspomniana chciwość, to Wietnamczycy okazują się bardzo
niesympatycznymi handlowcami: nie trzymają się wynegocjowanej ceny,
targowanie się ma wprawić turystę w stan poczucia winy, ze okrada
Wietnamczyka (przy czym Wietnamczyk czuje się doskonale zadając
trzykrotnie wyższej ceny niż podpowiada zdrowy rozsadek), a próby
uzyskania w miarę uczciwej ceny wywołują agresje. To, ze płacimy
wyższe ceny, jest dla nas zupełnie oczywiste i przyjmujemy to
dzielnie, ale to, czy ktoś próbuje nas orżnąć wrzeszcząc czy
uśmiechając się robi wielka różnice. Wietnam nie jest najładniejszym ani najbrzydszym
z krajów, które widzieliśmy, ale jest krajem, w którym wydawanie
pieniędzy na podróżowanie jest najmniejsza przyjemnością. Jest tez
jedynym krajem na naszej trasie, do którego raczej nie wrócimy.

Sapa

































Ostatni przystanek w wędrówce po Wietnamie to Sapa, gòrskie miasteczko
otoczone polami ryżowymi i wioskami ròżnokolorowych plemion
zamieszkującychcześć Azji Południowo-Wschodniej. Sapa funkcjonuje
jako wietnamskie Zakopane, ale że jesteśmy grubo po sezonie, toteż nie
ma tłumòw, da się negocjować ceny, etc. Rozkoszujemy się względnym
spokojem, łazimy po gòrach, ale przede wszystkim ślęczymy z nosem w
mapie i przewodniku planując trasę po Chinach. Ruszamy tam już jutro i
jesteśmy trochę przerażeni, ale też ogromnie ciekawi, tego, co tam
napotkamy.

Saturday, 12 September 2009

Zatoka Smoka / La Bahia del Dragon




Kiedy smok zyjacy w gorach polnocnego Wietnamu sfruwal ze swojego gniazda do Morza Chinskiego, jego wielki ogon zlobil wawozy i przelecze tak glebokie, ze gdy zanurzyl sie w Morzu, poziom wody podniosl sie tak bardzo, ze zalal slady jego ogona pozostawiajac miliardy skalistych wysepek. Ha Long czyli miejsce, gdzie smok zszedl do morza, to urocza zatoka z trzema tysiacami wysp i obowiazkowy punkt kazdej wycieczki. Nasluchalismy sie w ciagu calej podrozy nieprzyjemnych historii, jak to turysci traktowani sa tu jak bydlo, wiec z dusza na ramieniu wsiadalismy do autobusu, ktory mial nas zawiesc do Halong City. W dodatku niepomni na 'bezinteresowne' napomnienia Wietnamczykow, ze czym drozej, tym lepiej, zarezerwowalismy najtanszy dostepny tour. Ku naszemu zaskoczeniu lodz byla wygodna, kajuty przytulne, jedzenie smaczne, a towarzystwo nieliczne acz wysmienite. Albo mielismy wyjatkowe szczescie, albo inni podroznicy wyjatkowego pecha. Spedzilismy jeden dzien kluczac pomiedzy wysepkami, noc zakotwiczeni w zatoce wsrod skal, a nastepny dzien na wyspie Cat Ba. Spragnieni towarzystwa, skumplowalismy sie z czworka Hiszpanow z Kanarow i razem eksplorowalismy wyspe. Bladzac na motorach pomiedzy polami ryzowymi, zatokami i hodowlami owocow morza po raz pierwszy mielisimy okazje zobaczyc odrobine autentycznego Wietnamu, nie tego spreparowanego dla turystow, tylko tego zajetego wlasnymi sprawami.Ostatniego dnia w zatoce, obudzil nas telefon oznajmiajacy, ze musimy sie zbierac jak najszybciej, zeby doplynac do portu przed 11, bo zbliza sie tajfun. Zdazylismy.

Cuando el dragón que vivìa en las montañas del norte de Vietnam bajaba de su nido hacìa el Mar de China, su gran cola acanalaba valles tan profundas que cuando se sumergió en el mar, el nivel del agua subió de manera que las marcas de su cola se inundaron dejando miles de islotes rocosos. Ha Long, el lugar donde el dragón descendió al mar, es una preciosa bahía de tres mil islas y un punto obligatorio de cada tour. Durante nuestro viaje hemos oido muchas veces las historias desagradables, como a los turistas aquí se trata como ganado, así el alma en el hombro subìamos el autobús, que nos llevab a Halong. Ajenos a 'consejos' de los vietnamitas de que mas caro el tour, mejor, reservamos el más barato disponible. Para nuestra sorpresa, el barco era cómodo, la cabina acogedora, comida rica y la compañìa poca pero excelente. O hemos tenido la suerte excepcional, o otros turistas particularmente mala. Pasamos un día navegando entre las islas, la noche anclados en la bahía entre las escalas, y el día siguiente en la isla de Cat Ba. Echando de menos a la compañìa nos juntamos con 4 canarienses para explorar la isla juntos. Vagando con las motos entre los campos de arroz, las granjas de marisco y los las playas tuvimos la primera oportunidad de ver un poco de Viet Nam auténtico, no interesado demasiado en los turistas pero ocupado de sus propios asuntos. Último día en la bahía, nos despertó el teléfono anunciando que tenemos que recoger las cosas lo más rapido posible porque tenemos que llegar hasta el puerto antes de las 11, ya que se acerca el tifón. Llegamos a tiempo.